Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na zbieranie tzw. ciasteczek Zgadzam się

„Odejść z Polonii? To jak zdrada!” – wywiad z Jerzym Piskunem

Jerzy Piskun to jedna z legendarnych postaci koszykarskiej Polonii. W barwach Czarnych Koszul występował przez całą karierę – od 1955 do 1971 roku. Mistrz Polski z 1959 r., król strzelców z 1962 r., wielokrotny reprezentant Polski, uczestnik igrzysk olimpijskich w Rzymie (1960) i Tokio (1964). Jerzy Piskun mieszka obecnie w Auxerre we Francji. Okazją do rozmowy o dawnej i obecnej polskiej koszykówce była jego wizyta na meczu koszykarzy Polonii Warbud ze Śląskiem Wrocław w Wielki Piątek.

– Jak się Panu podoba współczesna polska koszykówka?

– Martwi mnie liczba grających w polskiej lidze koszykarzy zagranicznych. Wydaje mi się, że słabe wyniki reprezentacji tu właśnie mają swoje źródło. Poza tym dzisiaj w koszykówce liczy się głównie pieniądz. Ja przez całe życie na sporcie nie zarobiłem tyle ile teraz zawodnik zarabia przez miesiąc. A graliśmy przecież na dosyć wysokim poziomie. Z Polonią zdobyłem mistrzostwo Polski i Puchar Polski, dotarliśmy do klubowego Pucharu Europy. Mieliśmy też wyniki jako reprezentacja. W biało-czerwonych barwach zdobyłem srebrny i brązowy medal mistrzostw Europy, występowałem na dwóch olimpiadach.

– Za Pana czasów nie było też takiej rotacji w składach. Dzisiaj zespól może zmienić się nie do poznania nawet w trakcie sezonu, wy graliście przez lata w podobnym zestawieniu. Zmiany były naturalne: starsi zawodnicy kończyli karierę, zastępowali ich młodzi, zwykle wychowankowie. Było przywiązanie do barw klubowych.

– Powiem tak: grałem w Polonii od początku do końca ligowej kariery, mimo że zawsze ta Polonia była najbiedniejszym klubem. W innych klubach zawodnicy nie pracowali. Mieli lewe etaty w zakładach patronackich, w wojsku czy milicji. My normalnie pracowaliśmy i prawie nie dostawaliśmy grosza, bo w Polonii nigdy nie było pieniędzy. Często miałem propozycje przejścia do innych klubów, ale wtedy to byłoby dla mnie niehonorowe. To tak jak bym dal się przekupić, prawie jak zdrada. Pierwsza moja myśl w tym momencie była taka: jak ja się później pokażę w Warszawie? Tym bardziej, że widziałem jak kibice Polonii zareagowali wcześniej w takiej sytuacji. Wyzywali od zdrajców, o mało nie plunęli w twarz człowiekowi. Taka perspektywa była dla mnie najstraszniejsza.
Poza tym w okresie kiedy grałem w Polonii prawie każdy na ulicy mnie rozpoznawał. Jak przechodziłem Starówką, gdzie wówczas mieszkałem, to słyszałem jak dzieciaki mówią do siebie: ,,O, Piskun, Piskun” Powiem szczerze, że imponowało mi to. To się liczyło bardziej niż pieniądze. Zresztą nawet dzisiaj na meczu milo mi było, że starsi kibice rozpoznawali mnie, a nawet na mieście miałem przypadki, że zaczepiali mnie nieznani ludzie: „Pan Piskun? A, bo ja panu kibicowałem”

– Mówił Pan o postawie kibiców Polonii. Ponoć w tamtych czasach Polonia miała najlepszą ekipę kibiców w Warszawie.

– Byli najlepsi. Szczególnie ci na balkonie. Powiewali flagami, bardzo dużo szumu robili, ale bez wybryków. Na pewno najmniej przyjemnie było na derbach z Legią. Pamiętam jak przyjęli Wichowskiego po jego przejściu do Legii. Malo się pod ziemię nie zapadł. ,,Zdrajca! Sprzedawczyk!” – krzyczeli. Kibicowanie na meczach koszykówki bardzo propagował Zdzisio Sięga. On tych chłopaków organizował. Byli fanatycy, którzy już wówczas zaczęli z nami jeździć na wyjazdy. Rywalom było bardzo ciężko wygrać na Konwiktorskiej. Nawet gdy byliśmy w gorszej formie, to na tej sali dostawaliśmy amoku.

– Wspomniał Pan o przejściu Wichowskiego do Legii w 1960 roku, które spowodowało duże wzburzenie kibiców Polonii. Jakie były tego kulisy?

– Razem z Wichowskim odeszli też Zagórski i Bugaj. Pociągnął ich trener Maleszewski. W zasadzie chodziło tu o Wichowskiego. Tam ci dwaj poszli z nim, bo obawiali się, że tu zespół się rozsypie. Zresztą długo tam nie pograli. Wichowski to była postać pierwszoplanowa w Polsce. Była to wielka strata. Myślę, że mając go w składzie śmiało mogliśmy jeszcze przez kilka lat zdobywać mistrzostwo Polski. A swoją drogą dzięki temu, że Wichowski odszedł mogłem otrzymać kawalerkę na Starym Mieście, którą klub zdobył dla niego. Wcześniej przemieszkiwałem w miasteczku studenckim na Jelonkach. Takie to były czasy.

– O Polonii lat 60. mówiono, że to był „zespół Piskuna”. Zgodzi się Pan z taką opinią?

– Mówiono tak chyba dlatego, bo zdobywałem najwięcej punktów. Byłem najwyższy w zespole, więc taka była moja rola, Poza tym trzeba dodać, że ja trenowałem dwa razy więcej niż inni. Ponieważ grałem w kadrze to spędzałem po kilka miesięcy w roku na zgrupowaniach. A koledzy z drużyny w tym czasie pracowali. Silą rzeczy miałem więc lepszą formę fizyczną i pewniejszy rzut. Byłem bardziej wytrenowany i koledzy grali pode mnie. Często rzucałem więc około polowy punktów zdobytych przez zespól. W sezonie 1961/62, gdy byłem królem strzelców, wyszła mi średnia 28 punktów na mecz.

– Mówił Pan o tym, że jako jedyna drużyna w lidze funkcjonowaliście na zasadach autentycznie amatorskich. Czy to dlatego nie potrafiliście później powtórzyć sukcesu z 1959 roku, gdy zostaliście mistrzami Polski?

– Na pewno w innych klubach mieli lepiej pod względem finansowym, choć też trzeba pamiętać, że to nie były takie pieniądze jak dziś. Różnica polegała na tym, że jego stać było na to, żeby kupić np. telewizor a mnie nie. Ale nikt nie był w stanie dorobić się na tyle, żeby starczyło mu na resztę życia, jak to jest dzisiaj. My w Polonii mieliśmy tylko 450 złotych tzw. dożywiania, przy przeciętnych zarobkach 2,5 – 3 tysiące złotych. Poza tym tam, gdzie były fikcyjne etaty zawodnicy mogli trenować dwa razy dziennie. U nas tego nie było. Paradoksalnie jednak w tych klubach zawodnicy popadali często w jakieś rozleniwienie. Trenowali rano, a potem szli sobie, powiedzmy, na piwko. A u nas była większa dyscyplina, bo wiadomo było, że facet pracuje, potem idzie na trening i nie ma czasu na dodatkowe rozrywki. Dlatego mogliśmy dotrzymać innym kroku w rozgrywkach i nigdy nie groził nam spadek z ligi. Nie odstawaliśmy fizycznie od rywali. A dzięki temu, że u nas grali studenci i ludzie po studiach, a nie zawodowcy na lewych etatach, Polonia była takim klubem inteligenckim. Dużo było osób ze starych warszawskich rodzin. To tworzyło specyficzny klimat, tu się czuło tę przedwojenną tradycję.

– A w ogóle jak to się stało, że trafił Pan do Polonii, bo nie jest Pan warszawiakiem z urodzenia?

– Urodziłem się w Pińsku na Polesiu, skąd zostaliśmy wywiezieni na Syberię, gdzie spędziliśmy 6 lat. Do Polski wróciliśmy w 1946 roku. Osiedliśmy w Łowiczu, gdzie mieszkał brat ojca. Tam zacząłem uprawiać koszykówkę. Już jako licealista grałem w reprezentacji województwa łódzkiego. A do Polonii zgłosiłem się, ponieważ zdałem na studia na Politechnikę Warszawską. To był rok 1955. W klubie od razu zorientowali się, że dużo potrafię i od początku trenowałem z I zespołem. W lidze zadebiutowałem wiosną 1956. Grałem już wówczas w reprezentacji Polski juniorów. W barwach Czarnych Koszul występowałem do końca kariery w 1971 roku, przez 15 lat. Potem jeszcze przez cztery sezony grałem w we Francji, w Auxerre, ale to już była raczej sportowa emerytura. Drużynie Auxerre pomogłem awansować do III ligi. Potem wróciłem do Polski, ale w 1986 zaproponowali mi znowu pracę w Auxerre i jakoś tam dotąd siedzę. Staram się z oddali śledzić postępy Polonii. Chociaż zespól nie gra już na Konwiktorskiej, ale przecież to ta sama Polonia.

 

Zapis rozmowy ukazał się w magazynie Polonia Ole nr 5/2003